Gaszę papierosa

Esej Tomasza Pobiedzińskiego  napisany  jako praca zaliczeniowa w ramach zajęć Antropologia Obrazu pod kierunkiem dr Aleksandry Łukaszewicz Alcaraz

 

A co gdyby Tezuesz nie pokonał Minotaura?

Gdyby bestia okazałaby się silniejsza?

Co gdyby kolejni śmiałkowie nie dali rady wybawić się z labiryntu?

Co gdyby woleli skazać się na wieczną tułaczkę po skomplikowanych korytarzach,

bo strach przed Minotaurem byłby silniejszy?

Osiedliby labirynt…

Może sam labirynt zostałby rozbudowany, aby pomieścić więcej Tezeuszy?

Kim w takim razie byłby Tezeusz?

Kto byłby Minotaurem?

Kto w takim razie jest postacią tragiczną?

Kto przed kim by się chował?

 

Nauczyliśmy się żyć w labiryncie.

Sami stawiamy sobie kolejne przeszkody, w których żyjemy, mieszkamy, jemy, śpimy.

Sprawiliśmy, że czujemy się w nim komfortowo.

Skupiamy się na wygodzie.

Ciągniemy za sobą nić Ariadny w te same, znane nam miejsca.

Zapomnieliśmy o bestii.

Jest dla nas mitem, czymś nierzeczywistym, abstrakcyjnym.

Może nie istnieje, może nigdy nie istniała?

A może to my nią jesteśmy.

Może wychodzi z nas tylko na krótkie spacery.

Kto jej stawi czoła, skoro każdy może być Tezeuszem?

Jaka jest rola Tezeusza?

Może wystarczy nauczyć się żyć wraz z Minotaurem?

 

Wstałem rano… Nie, tylko otworzyłem oczy. Zanim wstanę miną kolejne minimum dwa przebudzenia i minimum trzy budziki. Tutaj w łóżku, pod ciepła kołdrą jest przyjemnie i miło. Jest bezpiecznie przede wszystkim. Zastanawiałem się ostatnio, co sprawia, że tak ciężko jest wstać z łóżka rano. Na pewno kwestia motywacji, czego w ogóle nie poddaję dyskusji, jak i silnej woli oraz pewnie kwestia odpowiedniego wyspania. U mnie to chyba poszczególne części mnie osobno się budzą. Jakby najpierw przebudzała się jedna część – no bo budzik dzwoni. Opcja „drzemka“ i dodatkowy czas, żeby obudziła się kolejna część. I tak, aż cały się nie poskładam. Muszę się ogarnąć, przecież nie po to nastawiałem sobie te cholerne budziki, żeby wylegiwać się w łóżku i myśleć o nie wiadomo czym. Z automatu kręcę sobie papierosa. Lubię tę chwilę z rana, kiedy się czuje jeszcze tak beztrosko po przebudzeniu. Takie pięć minut premii.

Za oknem nic szczególnego się nie dzieje. Jak co rano robotnicy zasuwają, samochody parkują, jakiś Pan wyszedł z psem na spacer. Widzę te same tagi, te same style i fragment jakiejś większej realizacji – czyli całkiem spory zakres współczesnego street artu. Te, które wymieniłem stanowią już integralną część pejzażu miejskiego. Nic nowego, nikt widocznie tutaj nie zawędrował w nocy. Ciekawe, czy w ogóle ktoś spacerował po mieście z puszką farby. Lubię analizować te tagi, jak i te mijane na mieście w drodze na uczelnie czy do pracy. Fajna zajawka. W swoim życiu zrobiłem kilknaście tagów, ale szybko przestało mnie to fascynować. Choć od małego interesowałem się kulturą graffiti. Pamiętam, jak w podstawówce na tylnych kartkach zeszytu stawiałem pierwsze style. Albo raczej coś, co miało je przypominać. Było mi więc bliskie podpisywanie się na ścianach ksywami nawet z tej sentymentalnej strony – jako pierwsza zajawka. Może dlatego szybko straciły dla mnie urok. Niektóre zaczęły mi nawet przeszkadzać. Koślawe albo nadmiernie przesadzone, do tego w miejscach, gdzie nie powinny się pojawić. Dziwne, jak się zmienia postrzeganie. Jak byłem młodszy, był to dla mnie przejaw niezwykłej odwagi, z zachwytem oglądałem poszczególne tagi, a teraz czasem denerwuję się na tego gówniarza, który pobazgrał jakieś miejsce. Tyle tego dzisiaj jest, aleje tagów. Ciekawe dla ilu osób teraz jest to dalej akt odwagi i szlifuje jeden tag przez kilkadziesiąt stron zeszytu, żeby nie wstydzić się później jakiegoś bazgroła. Nagromadziło się ich w ostatnich latach. Czasami mam wrażenie, jakbym znał niektóre osoby w ogóle ich nie widząc na podstawie tagu. Może nie znam ich osobiście, wiem tylko, jak się nazywają, ale to i tak dużo o nich mówi pod względem estetyki. Policja musi mieć z grafficiarzami niezłą zabawę. Przy takiej ich ilości, jak można się spodziewać po samych ksywach na ścianie to uzbierała się niezła gromada. Bawią się z nimi. Pokazują, że nie zostali złapani. Tutaj byłem Panie Władzo. Prowokują ich niczym torreadorzy, a farba w sprayu to ich czerwoną płachtą. Oni znaleźni swoją bestię, jedni i drudzy. Interesujące, że jedna osoba może być i pozytywną postacią i negatywną jednocześnie. Sami nawzajem się prowokując szukają potyczki. Chyba ta bitwa wiadomo dla kogo gorzej by się skończyła. Wiadomo kto kogo by gonił…

W podobnej sytaucji znajdują się Ci, którzy decydują się na tworzenie styli. Wymagają one więcej pracy, większej wyobraźni. Style dają większe pole manewru do zniekształcania liter i do samej formy, która zazwyczaj nie daje się odczytać na pierwszy rzut oka. Trzeba się przez chwile skupić, żeby odczytać, kto wykonał daną pracę. Również samo zrealizowanie wymaga więcej czasu, pewniejszej ręki. Podziwam tych, którzy wspinają się na dachy budynków, żeby zostawić tam po sobie jakiś ślad. Te wspinaczki wiem, że nie należą często do najłatwiejszych. Ach, ta idea. Piękna oraz prosta, zaznaczyć swoją obecność w tym zawiłym świecie. Świecie, w którym już dawno zrobiło się tłoczno, w którym większość zapomniała o tym, że nie jest w nim sama. Nie mam na myśli Boga czy jakieś innej większej siły, w którą można wierzyć. Sądze tylko, że większość za mocno skupiła się na tym, żeby przetrwać w tym labiryncie, a nie taki jest jego cel. Dlatego mimo wszystko podziwiam każdy przejaw ingerencji w jego tkankę, nawet jeżeli jest to jakiś koślawy bazgroł czy nieudany styl. Mnie osobiście nie ruszy, nie sprowokuje mnie. Pomyślę tylko, że ktoś jeszcze musi sporo poćwiczyć albo zająć się czymś innym. Z drugiej strony patrząc na ten problem to jestem ciekaw reakcji osób zamieszkujących jakiś blok, kamienicę, kiedy zauważą jakąś nielegalną ingerencje na ich budynku czy w jego obrębie. Niektórzy pewnie się tym nie przejmą, mają swoje zmartwienia, ale nawet jak jednej osobie się to nie spodoba, to znaczy, że ona jest sprowokowaną bestią czy to grafficiarz jest tym złym, a odbiorca jest „niezadowolonym klientem” tej sztuki? Spotkałem się kiedyś z takim, który jak tylko mnie zauważył malującego od razu złapał ze telefon i wezwał policję. Mógł oczywiście sam zareagować, po prostu mnie przegonić – i tak szybko uciekłem z tego miejsca. Jednak skłonił się do wezwania.

Jeżeli chodzi o malowanie pociągów, bo nie można tego ominąć w tej analizie, to wszystkie założenia są takie same, jak w przypadku tagów czy styli. Przecież to właśnie one widnieją na pociągach. Różnica jest taka, że te w porównaniu do swoich poprzedników są dynamiczne. Pociąg jeździ przez całe miasta i do innych miast, do innych labiryntów. Grafficiarze znaleźli sposób na komunikację z innymi artystami w innych miastach, ale też zwiększa się poziom prowokacji. Zwracają na siebie większą uwagę, mają większą ilość odbiorców. Logiczne jest więc to, że im więcej odbiorców, tym większa szansa na to, że ktoś, jeżeli nie spodoba mu się taka akcja, weźmie sprawy w swoje ręce. Policja w tym przypadku jest narzędziem do kontrolowania z góry założonych wartości estetycznych. Dlatego artyści uliczni za swoje „nielegalne” działania są ściagani i nakładane są na nich kary grzywny albo gorsze. Grafficiarze cierpią za jakąś wyższą wizję plastyczną, która jest również subiektywnym zlepkiem różnych poglądów estetycznych czy politycznych. Zbiurokratyzowano ściany. Wiem po swoich staraniach zdobycia różnych płaszczyzn, że trzeba się nieźle nabiegać i naskładać różnych pism z prośbami o pozwolenie, a to i tak nie koniec drogi w zdobyciu ostatecznego pozwolenia. Zdarza się, że projekt, który artysta chciałby wykonać nie zgadza się z polityką i poglądami firmy zarządającej budynkiem. Wtedy, jeżeli autor chciałby dalej zrealizować swoją pracę zmuszony jest do dialogu i kompromisów.

Przypomina mi to spór z początków powstawania sztuki w przestrzeni publicznej w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Wtedy głównie eksponowane byłby rzeźby. Pokazywane były prace nurtu nowoczesnego, które po prostu wychodziły poza mury galerii oraz muzeów. Nie wchodziły w dialog z odbiorcą. Były silne i inwazyjne. Prace takie jak Tilte Arch Richarda Serry spowodowały dyskusję na temat upubliczniania sztuki w przestrzeniach miejskich. Sam autor, kiedy w 1989 roku zdecydowano się usunąć rzeźbę z Federal Plaza zarzucił władzom manipulowanie opinią publiczną, celowe wprowadzanie w błąd i podburzanie przeciwko nowej sztuce. Uważał, że to zamach na gwarantowaną konstytualnie wolność wypowiedzi. Tendencje w sztuce publicznej ulegały zmianom na przełomie lat. Późniejsze założenia skłaniały się właśnie do dialogu między artystą a odbiorcą oraz przestrzenią miejską. Powstawały bardziej społeczne prace wynikające z specyfiki miejsca, poprzedzone research’em oraz wciągające odbiorce jako moduł pracy. Powstały dwa bieguny, albo raczej jeden wynikał z problematyki tego pierwszego. Obie mają swoje wady i zalety i w obu nurtach dalej powstają interesujące prace. W pierwszej edycji Sculpture Projecte swoją realizację wykonał przodownik street artu Keith Harring. Stworzył on charakterystycznego dla siebie psa, który wynurza się z terenu parku, gdzie kiedyś stało słynne zoo. Jego praca The Red Dog for Landois sprzeciwiała się powstaniu nowego budynku i była hołdem dla Hermanna Landoisa. Jednak ten spór o przestrzeń publiczną dotyczył się prac legalnie wykonywanych. W naszych czasach ten spór również występuje, wszedł on tylko na inny poziom przez globalizacje i popularyzację murali oraz graffiti na świecie. Tagi, style, wlepki, street loga dalej są tematem kontrowersji czy to jest wandalizm, czy sztuka uliczna, czy w ogóle sztuka. Niektórzy artyści uliczni starają się ocieplić wizerunek graffiti tworząc piękne ściany, wykonane z dbałością o każdy szczegół. To tyczy się również prac wielkoformatowych. Wydaję mi się jednak, że im bardziej starają się ten wizurunek ocieplić, tym bardziej zatracają się wartości, dzięki którym street art był tak przekonywujący. Trafiał prosto w sedno i zmuszał do refleksji nad otaczającym światem. Ulotność tych prac oraz fakt, że praktycznie każdy mógł oraz może spróbować być artystą ulicznym daje siłe przekazu tej formie sztuki. Zachowuje wolność wypowiedzi. Aczkolwiek i to ma swoje złe strony. Dzięki temu, że każdy może złapać za farbę w sprayu powoduje, że jakość powstałych prac jest co raz mniejsza, wulgarna i często nie estetyczna. Niestety nie o to też w tym chodzi. To wszystko stwarza płaszczyznę do rozmowy na temat wandalizacji miast przez grafficiarzy oraz sztuki w przestrzeni publicznej.

Dzisiejsza publika kojarzy sztukę miejską głównie z muralami. Wielkoformatowe malowidła zawładnęły miastami i na ich korytarzach powstają co raz to nowe, niekoniecznie dobre realizacje. Przez popularyzację tego zjawiska i upowszechnieniu dokumentacji internetowo ich zasięg odbioru zwiększył się do praktycznie całego świata. Z łatwością mogę podziwiać dzieła, które powstały na drugim końcu świata. Internet doprowadził do tego w każdej dziedzinie sztuki i tak jak bombing na pociągach miał swój promień zasięgu ograniczony przez trasę pociągów, tak teraz zdjęcie takiej realizacji obiegnie świat w kilka minut. Jednak oprócz podziwu nad ich tematyką, wykonaniem i nawiązaniem do otoczenia powinna ta sztuka zmierzać do jeszcze jednego celu. Powinna zmuszać do refleksji i prowokować rozmowę, skutkiem której miałoby być polepszenie życia w danym otoczniu czy zwrócenie uwagi na istniejący problem. Publika internetowa może się utożsamiać w miejscem, w którym realizacja została wykonana, ale to nie oni są naznaczeni samą pracą tylko lokalna społeczość. Oni spotykają się z pracą na codzień. Ściana to niezwykle silne medium przekazu. Dalej jest zauważalna problematyka miejsca sztuki w przestrzeni publicznej, jednak spory wobec niej nie pozwalają zapomnieć o jej istnieniu w różnych jej przejawach. Faktem jest, że sztuka uliczna zyskała sławę i wtopiła się w nasze życie i tkankę miejską niczym tatuaże. Legalność oraz utrudniony dostęp do ścian ma swoje zalety. Zawłaszczenie ścian i utrudniony do nich dostęp ma swoją dobrą i złą stronę. Nie wszystko się na nich pojawia. Nie odbieram szacunku artystom, którzy sami zawłaszczają sobie przestrzeń – wręcz przeciwnie. Tak jak wyżej napisałem, jestem pełen podziwu dla nich. Jednak podziwiam tych, którzy świadomie wykorzystują dane miejsce dla jego interpretacji oraz wskazaniu jakiegoś problemu, chociażby banalnego i prostego. Wykorzystanie dużej ściany dla własnej autorskiej realizacji może się spotkać z przeciwem dlatego właśnie, że ta dana ściana jest zawłaszczona, a to oznacza subiektywny wpływ właściciela lub poglądy polityczne firmy, którą zarządza.

Im dłużej rozpatruję podejście do sztuki w przestrzeni publicznej z różnych jej stron, poczynając od samego początku wprowadzenia terminu, przez pierwsze przejawy graffiti oraz street art, obiekty, wielkoformotowe dzieła, tym bardziej dochodzę do wniosku, że każda ze stron dyskusji na jej temat ma swoje mocne argumenty i nie mogłaby przejąć panowania nad całym światem urban artu. Dalej konflikt i spory o jej byt są na poziomie teoretycznym oraz ideologicznym. Wyjścia z tych zawiłych korytarzy labiryntu dalej jest nie odnalezione. Nie mogę stwierdzić, że przechylam się w jakąś ze stron. Jestem za wolnością wypowiedzi artystycznej, jednak artysta uliczny musi być świadomy tego, co robi w danym miejscu. Bierze on odpowiedzialność za swoją realizację. Ta nielegalna jego ingerencja w przestrzeń ma dużą siłę wypowiedzi, bo nie jest poddana innemu podejściu, tylko twórca ma na nią wpływ. Z drugiej strony może się to spotkać z różnymi konsekwencjami za swój czyn. Jednak, gdyby każdy (osoby nieuzdolnione plastycznie, osoby nieinteresujące się kulturą, sztuką, bez jakiejś świadomości estetycznej) mógł zdobyć legalnie jakąkolwiek chce płaszczyznę do wypowiedzi, nasze otoczenia obawiam się, że stały by się tablicą portalu społecznościowego.

Przejawy takiego działania są jednak różne i nie mogę stawiać tagów i kibicowskich haseł oraz wyzwisk zaraz obok haseł propagandowych oraz napisów, które zmuszają odbiorcę do refleksji. Czasem nawet prosty tag może zachwycić swoją formą, estetyką albo może silnie działać na odbiorcę na przykład swoją prostotą. Równie wartościowe są większe realizacje, które zazwyczaj zachwycają swoją monumentalnością, mogą zdobyć większą ilość odbiorców. Cenię realizacje, które świadomie wykorzystują siłę przekazu i celnie zmuszają nas do dyskusji na temat sztuki, ale też na tematy codzienne. Dlatego tak bardzo ta forma wyrazu zyskała na sławie, co przyczyniło się niestety do powstania mnóstwa nieudanych prac. Myślę, że kluczem jest świadomość, że ingerencja w tkankę miejską zostanie zauważona przez różne osoby, a jeszcze inne będą zmuszone wraz z nim żyć. Mam na myśli nie tylko samą działaność artystyczną, ale też zwykłe codzienne egzystowanie. Trzeba mieć poczucie odpowiedzialności za wykonany przez siebie czyn, a ja osobiście nie chciałbym się za niego wstydzić.

Codziennie wędrujemy tymi sami korytarzami nie wiedząc czy idziemy w dobrym kierunku. Mijamy te same obrazy każdego dnia, a każdy z nas jest inny i pochłonięty swoimi sprawami. Sztuka w przestrzeni publicznej jest więc idealną platformą dyskusyjną, konfrontuje nas z samym sobą. Tylko konfrontując się, zmuszając do rozmowy możemy doprowadzić do harmonii oraz skończymy ślepo wędrować po świecie, a zaczniemy się z tej drogi cieszyć.

Gaszę papierosa… Grałem trochę na zwłokę, ale mam dzisiaj parę dróg do przejścia. Doprowadzam się do ładu z niedzieją, że dzisiajsze wybory nie okażą się ślepą uliczką.